Chciałam zrobić zdjęcie mężowi, żeby zapamiętać to  dolce far niente ( bardzo dolce , prawie niente) , w którym się tutaj pławimy, a raczej delektujemy , bo pławić będziemy się niedługo w greckim morzu. Ale byłoby to zdjęcie zbyt intymnej, więc obcięłam małżonkowie nogi i teraz mogę publikować chwaląc się błogostanie głowy rodziny. Mój błogostan ( jeśli chodzi robienie i nierobienie) to fotografowanie. Poddaje się niemu z radością i bez ograniczeń. 
 
Jedzenie podczas wakacyjnych wojaży to jedno z większych wyzwań. Bo i dogodzić trzeba każdemu, bo portfela lepiej się trzymać, by nie zbankrutować, bo o kaloriach przydałoby się pamiętać.  No i komu chce się gotować na wakacjach?! A pokusy czyhają . Węglowodany tak smaczne we Włoszech wołają głośno i donośnie. Pizza, pasta, chleb, grissini można jeść i jeść i się nie znudzić. A wiadomo jak się kończy taka wyżerka. Dodatkowymi kilogramami tu i ówdzie , których jeszcze kilka lat temu można było się całkiem szybko pozbyć , z wiekiem trzymają się ciała ze wszystkich sił.  Przepadamy w tej potyczce ja i mąż. A dzieci?
Jest jeszcze szansa, że część ich polskich genów zacznie domagać się swego. I nie mam tu na myśli ogórków kiszonych. O matko! Jak ja bym zjadła takiego ogórasa, małosolnego najlepiej, jeszcze zielonego, z delikatną żółcią ledwo co widoczna, twarduchnego z nutką kwasowości...eh, marzenie. Zatem nie o ogórkach mówię  tylko o ziemniakach i córce, która za gotowane pyry oddałaby wiele. Telefonu pewnie nie, nie wiem też czy zrezygnowałaby z czekolady, też chyba nie, ale za ziemniaczki oddałaby pizzę i pastę na sto procent. Uff, coś z moich genów jednak ma, choć w większości to córka tatusia. Zatem dzisiaj na obiad ziemniaki. Dla męża, córki i syna w wersji pure, dla mnie lekko zapieczone w piekarniku. Wiem, wiem. Gorąco jest, ale jak się ma przed oczami wizję pieczonych to nie mogą być gotowane czy gniecione.
Włoskie olbrzymy wyglądają imponująco, smakują dobrze, choć Fede mówi, że polskie smaczniejsze. Mąż potwierdza. A na deser arbuz. Obowiązkowo. Dla mnie wygrywa ze wszystkimi owocami. Ze słodyczami także.
Paestum czyli Posejdonia.
Park archeologiczny . W starożytności  grecka kolonia  miasta Sybaris. Dzisiaj to dzielnica  Capaccio miasteczka w regionie Campania. Zachwycające miejsce. Dotykaliśmy kamieni upajając się myślą, że przeżyły setki lat, że widziały tak wiele i wielu.
Będąc w Campanii nie można nie spróbować produktów, z których ten region słynie a wykonanych z mleka bawolego.
W drodze z Paestum zatrzymaliśmy się w miejscu, które mieściło w sobie cukiernię, lodziarnię i punkt sprzedaży serów oraz szynek. Lody z mleka bawolego były fantastyczne. A jaka miła obsługa, uśmialiśmy się do łez patrząc jak pan w lodziarni serwował lody zabawiając klientów, racząc  dodatkiem-niespodzianką czyli bitą śmietaną (też bawolą) umiejscawianą na czubku lodowej góry , a gdy śmietanki zabrakło robił fantazyjnego kleksa z lodów. Po deserze przyszła pora (wakacje rządzą się swoimi prawami nawet jeśli po słodkim je się słone - jest ok) na kanapkę, przygotowaną przez panią sprzedającą sery i szynki. Przypomniało mi to , gdy moja babcia , lata temu, sprzedająca w sklepie masarniczym robiła czasem turystom kanapki, rozkrajała bułki, które przynosili i wkładała do środka wędlinę. 
"Rosso di sera bel tempo si spera." Czerwone niebo wieczorem wróży dobrą pogodę - to tak w wolnym , bardzo wolnym tłumaczeniu.  Nie znam niestety innych włoskich przysłów (polskich także nie)  przepowiadających pogodę. I nie wiem co oznacza różowo-fioletowy nieboskłon wieczorową porą. Ale wiem, że jest zachwycający. Kocham to miejsce!

You may also like

Back to Top